strona rinc'a bpm
Tu znajdziecie wszystkie moje prace o RPG i nie tylko
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Profil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Zaloguj
Forum strona rinc'a bpm Strona Główna
->
Inna twórczość
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Ogólna
----------------
Ogólne
D&D
Inne RPG
Inna twórczość
Komiks
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
rincewind bpm
Wysłany: Sob 0:09, 29 Kwi 2006
Temat postu:
Z zagładą Faerunu to jest tak że, być może będę kontynuował projekt, ale raczej jako Zagłada, raczej czegoś innego
I tak, to opowiadanie może być wstępem do tego.
Amnezjusz
Wysłany: Pią 22:57, 28 Kwi 2006
Temat postu:
Czy to nie jest taki fabularny wstęp do Zagłady Faerunu,
rince
? Ogólnie całkiem, fajne. Lekko schizowe, Imo momentami czuć było wpływy samotnika z Providence
rincewind bpm
Wysłany: Czw 23:26, 27 Kwi 2006
Temat postu: "Geneza"- opowiadanie [Far Realm Inside]
Geneza
Był wczesny wieczór- słońce wisiało jeszcze nad linią horyzontu, gdy spora łódź wiosłowa odbiła od przystani. Na niebie było tylko kilka pojedynczych chmurek, które pięknie oświetlone przybierały różowawą barwę. Całe jezioro było niesamowicie spokojne- nie wiał wiatr i jedyne fale spowodowane były ruchem łodzi.
Samo jezioro wyglądało całkiem zwyczajnie. Nie było duże, można było spokojnie zobaczyć przeciwległy brzeg. Jedyna przystań składała się tylko z prostego mostku. Koło niej stała stara chałupa, należąca do jedynego rybaka, jakiego była w stanie utrzymać niewielka populacja ryb. Poza tym jezioro ze wszystkich stron otoczone było lasem. Od północy wpadało do jeziora kilka strumyków, od południa z kolei wypływała niewielka rzeczka.
Pierwszą rzeczą jaka zdawała się nie pasować do otoczenia była sama łódź. Była dosyć długa, i szeroka, pozbawiona masztów, z niskimi burtami, zdecydowanie nie wyglądała na przydatną do dalekich i niebezpiecznych podróży. Za to do powolnego, spacerowego rejsu po spokojnym jeziorze była wręcz doskonała. Na burcie miała kunsztownie wypisaną nazwę: „Zew poranka”. Cóż więc w niej było niezwykłego? Była niezwykle luksusowa. Każde siedzenie przykryte było poduszkami, pokład lśnił czystością, stały na nim stoły przykryte haftowanymi obrusami. Na nich leżały najwykwintniejsze potrawy, jakie przeciętny człowiek widział w życiu: owoce morza, najdelikatniejsze mięsiwa, jaja wymarłych ptaków… Wiosła, poruszane siłą ukrytych pod pokładem sług, poruszały się powoli, bardzo harmonijnie. Słowem- prawdziwa sielanka.
Na pokładzie, na krzesłach, które kunsztem wykonania przypominały trony potężnych władców, siedziało trzech mężczyzn i dwie kobiety. Poza nimi, na drugim końcu łodzi, stali na baczność służący.
Pierwszy mężczyzna, Alfred miał około pięćdziesiąt lat. Łysy, tęgi, ubrany w purpurową, długą szatę, w złotym łańcuchu, noszący wysadzane klejnotami pierścienie, wyglądał jak bogaty kupiec. Siedział, a może leżał, na swoim szerokim krześle, popijając jednocześnie wino z kryształowego kielicha. Na twarzy malował mu się błogi, nieświadomy uśmiech. Wydawać by się mogło, że jest zadowolony, jednak wystarczyło spojrzenie w jego oczy. Wyrażały niepokój, niepewność, strach.
Obok niego, na skromniejszym, choć bardzo eleganckim i będącym w lepszym guście krześle siedział drugi mężczyzna, Piotr. Jego twarz była dojrzała, choć nie stara- jeden z tych, których wiek trudno ustalić na podstawie wyglądu. W każdym razie miał nie mniej niż 35 lat. Jego czarne włosy sięgały do ramion. Nieogolony, z czarnymi włosami, był na swój sposób przystojny. Obecnie zajmował się spożywaniem kraba, leżącego na talerzu. Sprawnie operował sztućcami, zdawał się nie podzielać zdenerwowania towarzysza. Ubrany w długą, czarną szatę podobny był do wodza lub przywódcy, charyzmatycznego i doświadczonego.
Siedząca tuż obok kobieta była zapewne odrobinę młodsza. Nazywała się Marta. Choć na jej twarzy gościły już pierwsze zwiastuny zmarszczek, była wciąż bardzo piękna. Ubrana była w ciemną, jedwabną suknię. Nosiła elegancki wisiorek, który określał ją jako wyznawczynię Jedynego.
Jeszcze piękniejsza była Anna, ledwo dorosła, siedząca naprzeciwko. Ubrana w krótką jasną spódnicę, z długimi kolczykami i umiejętnie wymalowaną twarzą wyglądała niemal na anioła. Na jej twarzy gościł uśmiech, jej oczy latały szybko o otoczeniu, wyrażając pozytywne nastawienie do świata. Mówiąc, bogato gestykulowała, wybuchała śmiechem- na co bardziej konserwatywnych dworach mogłaby wzbudzać niesmak. Tutaj jednak, na końcu wszechświata, nic się już nie liczyło.
Ostatnią siedzącą osobą był młody mag, Marcin. Chudy, wysoki blondyn, jeszcze rok temu wyglądał jak typowy prymus szkoły przyświątynnej, teraz jednak zrobił się przystojny. Cały czas jednak był nieśmiały, może nawet nazbyt grzeczny, małomówny i skryty. Jego atutem była za to wiedza: lubił nawet bardziej uczyć się o magii, niż samemu ją praktykować. Gdyby większa ilość czarodziejów tak postępowała… Cóż, co się stało, to się nie odstanie, i żaden z biesiadników nie miał ochoty roztrząsać tej kwestii.
-Wydawać by się mogło, -powiedział stary mag- że ostatni dzień będzie wyglądał inaczej. Że będzie taki jak poprzednie dni. Sami wiecie. –reszta pokiwała głowami. Ostatnie dni były koszmarem, który każdy zapamięta do końca życia. Co zresztą nie było zbyt trudne-A tutaj… spokój. Cisza. Zachodzące słońce. Czy pewne jest, że nie ma już żadnych szans na ocalenie?
-Tak, mój mistrzu –odparł młodzieniec- czy możliwe jest by siła tak potężna, by doprowadzić nasz świat do takiego upadku, wycofała się w jeden dzień? To po prostu cisza przed burzą.
-Póki co naprawdę to chyba cisza-odezwał się czarnowłosy mag, po czym rozłożył na stolę wielką mapę. Była niesamowicie szczegółowym odwzorowaniem świata, ale najlepszą jej cechą były niepozorne zielone punkty, jakimi była pokryta. Były to odzwierciedlenia skupisk magów i pokazywały obecną sytuację w każdym z miejsc. Choć w ostatnich tygodniach punkty często stawały się czarne, co oznaczało zagrożenie, czy nawet czerwone, co oznacza zniszczenie miejsca, a sama mapa działa różnie, niedokładnie, z opóźnieniem, teraz wszystkie punkty mieniły się jasnym zielonkawym światłem.
-Czy naprawdę musimy się tym martwić? Nic nie zmienimy, tak? Bawmy się więc!- niemalże krzyknęła dziewczyna, po czym wrzasnęła do sług stojących po drugiej stronie łodzi. Jeden natychmiast przyszedł. Z miną wielkiej pani wydała rozkazy: -Zagrajcie coś.
Po chwili muzyka zaczęła rozbrzmiewać, niosąc się po całym jeziorze. Była to powolna muzyczka, niezbyt wesoła, może trochę sentymentalna, budząca w słuchaczu tęsknotę za dobrem, za pięknem, za starymi dobrymi czasami… Choć jednocześnie uświadamiała że żadna z tych rzeczy nie istnieje- a już na pewno nie będzie nigdy istniała.
-Swoją drogą zawsze czułem, że świat jest niezmienny- odparł Marcin- znaczy… wiele rzeczy się zmieniało: ludzie rodzili się i umierali, państwa walczyły ze sobą i zmieniały granice, ale świat jako całość pozostawał niezmienny. Rozumiecie? –Rozejrzał się wokół. Reszta pokiwała głowami- Na południu zawsze było gorąco, ludzie nad Morzem żyli z rybołówstwa, magowie rządzili swoimi gildiami, wieśniacy zasiewali plon każdej jesieni i wiosny, gobliny rabowały w górach, na targu w Eastwood można było kupić najlepsze owoce… A teraz koniec. Nigdy już nie będzie żadnych zakupów na żadnym targu… Wszystkie cywilizacje upadną… Nie wiem czy jeżeli nawet cokolwiek przetrwa, to pomyślcie, ile lat zajmie powrót do obecnego stanu?
-Przynudzasz. Co nas to obchodzi? Chodź lepiej zatańczyć! Muzykanci, grajcie coś ciekawszego!
Dwie pary ruszyły do tańca, w takt skoczniejszej muzyki. Alfred zapalił fajkę, uprzednio nabiwszy ją egzotycznym tytoniem.
Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu.
* * *
Kilkanaście minut później punkty na mapie rozbłysły jasnym światłem, po czym zniknęły.
Marta dała znak muzykantom znak do zamilknięcia.
-Teraz chcemy pozostać sami. Płyńcie do brzegu. Śpieszcie się. Ukryjcie swoje rodziny jak najszybciej i módlcie się do Boga, jeżeli wierzycie że może on was wysłuchać…
-A więc nadszedł już czas. Teraz pozostaje nam wypić truciznę, tak?- spytał Albert lekko trzęsącym się głosem.
-Niestety. Mam nadzieję, że wystarczy… -Piotr spojrzał z obawą na cienką flaszkę trzymaną w ręce, po czym wlał zawartość do dużej butelki z winem, wstrząsnął, i rozlał do pięciu dużych kieliszków. Czerwone wino doprawione dziwną substancją przyjęło niemiły kolor krwi.
-To jak? Pijemy wszyscy na raz, czy po kolei?- zapytała Anna
-Nie wiem. Mi to obojętnie.-odparł Piotr
-Wszyscy na raz.-
-Dobrze, jak chcesz, Albercie. –Marta rozlała wino do pięciu kieliszków.- Powinno wam smakować.
-Dobrze. Pijmy więc. To nie było złe życie, prawda? Znaczy, mogłoby być lepsze… Ale pozostaje cieszyć się tą ostatnią chwilą.- westchnęła Anna, nieznacznie ocierając oko.
-Wiecie co mnie boli? Strata wiedzy. W wielu dyscyplinach, magicznych i niemagicznych, byliśmy tak blisko fundamentalnych odkryć…
-Spotkała nas kara za Morderstwo Nienarodzonego Proroka. Gdyby on zdążył się narodzić, już dawno znałbyś odpowiedź na wszystkie dręczące cię pytania, a Prawdziwy uchronił by nas od wszelkich katastrof. –Marta była gorliwą wyznawczynią Prawdziwego.
-Przejdźmy do rzeczy. Nie zamierzam czekać tu aż na przybycie Pochodzących z Daleka.-mruknął Albert
-Jasne. Wypijmy więc za szczęście nadchodzących pokoleń. Przyda im się.
Stuknęli się kieliszkami i szybko wypili zawartość. Delikatnie opadli na swoje krzesła i- wydawałoby się- zasnęli.
Zerwał się delikatny wiatr, który zgasił stojącą na środku stołu świecę.
Słońce zaszło.
Zagłada się rozpoczęła.
* * *
Marcin obudził się. Otworzył oczy, ale nic nie zobaczył. Przetarł oczy, zamrugał, ale ciągle widział tylko ciemność. Zaklął głośno i usłyszał swój krzyk, co poprawiło mu nieco nastrój.
„No dobrze, pomyślmy, co się dzieje? Trzeba przeanalizować wszystkie sygnały” Skoncentrował się. Zidentyfikował słyszany szum jako wycie wiatru i znajome uderzanie fal o burtę Zewu. Również na twarzy czuł uderzenia drobin wody, niesionych przez wiatr. Obmacał przedmiot, na którym siedział. To było najprawdopodobniej jego siedzenie.
„W takim razie wciąż jestem na pokładzie statku, albo też Otchłań jest naprawdę dziwnym miejscem… Czas trochę rozjaśnić otoczenie!”. Rozpoczął inkantacje, ruszył ręką… i nagle poczuł straszliwy, wszechogarniający ból poniżej dłoni. Usłyszał głośny trzask pękającej kości, pociągnięcie całej ręki, po czym zemdlał z bólu.
* * *
Kiedy obudził się, ból wydawał się jeszcze okropniejszy. Na wpół świadomy, drugą dłonią obmacał miejsce, gdzie przed chwilą tkwiła jego lewica. Niestety, trafił tylko palcami na szorstką powierzchnię pokładu. Szybko pobiegł palcami w górę, aby zorientować się, jak duża jest strata. Wyczuł kikut, zaczynający się nieco powyżej miejsca, gdzie kiedyś był nadgarstek. O dziwo, nie był specjalnie zakrwawiony.
„Jasne. I co ja mam teraz do cholerny zrobić? W ciemnościach, lub nawet ślepy, bez ręki?” Wstał powoli i skupił. Nie czuł już wiatru, a raczej… skwar. „Gdzie ja mogę być? Czy Kataklizm już się skończył? W jaki sposób przeżyłem? Gdzie jest reszta?” Po omacku przeszedł kilka kroków wokół. Na tronach należących do przyjaciół nie odkrył nic. Również stoły, na których wcześniej leżały wykwintne potrawy, były puste. „Nic tu po mnie. Czas odkryć, co się tu dzieje. Bo w końcu co innego mogę zrobić?” Podszedł do burty i nachylił się, próbując usłyszeć choćby najlżejszy szmer wody, ale nie udało mu się to. Spuścił nogę z burty, ale zamiast zagłębić się w wodzie, dotknęła ona jakiejś skały. „Co tu się dzieje? Mam tego dość. Zeskoczył z burty, lądując na twardej posadzce. Schylił się i dotną jej. Poczuł marmur. Ostrożnie, krok po kroku, oddalał się od statku. Po jakichś pięciu krokach dotknął ściany. Powoli, idąc wzdłuż ścian, starał się odkryć kształt dziwnego pomieszczenia, w którym stał Zew Poranka. Było do spore, prostokątne pomieszczenie, z którego odchodziły dwa korytarze, ułożone tak, że jeden był przedłużeniem drugiego, i obydwa łączyły się z salą w drugiej połowie komnaty. W pierwszej stał, zagłębiony lekko w posadzkę, statek.
„Skoro nie mogę nic zrobić, nie widzę, rzucanie czaru może zakończyć się stratą drugiej kończyny, muszę iść tym korytarzem.”- pomyślał Marcin po czym powoli, a potem coraz szybciej i pewniej poszedł korytarzem.
* * *
Minęło kilka godzin. A może kilka dni? Lub lat? Tak trudno było Marcinowi powiedzieć, ile czasu minęło, i jak długi odcinek przeszedł. Cały czas nic się nie zmieniło- ta sama droga, to samo echo odbijające się od ścian. Wędrówka okazała się naprawdę długa i męcząca. Każdy krok był udręką, fizyczną i psychiczną. Raz czy dwa wydało mu się, że coś słyszy, jakiś obłąkany krzyk na krawędzi postrzegania…
„Muszę iść” pomyślał Marcin.
„Muszę iść” powiedział Marcin.
„Muszę iść!” wykrzyczał Marcin, a jego głos niósł się korytarzem w nieskończoność. „Kiedyś muszę dość…”
* * *
„Może byś szedł szybciej?”
„Jasne. A słyszałeś ten dźwięk? Ktoś krzyknął znowu.”
„Na pewno. To ty się drzesz i zwalasz na mnie winę”
„Ależ ja ci mówię! Ktoś idzie przed nami. Dogonimy go! Będzie dobrze! Będziemy uratowani!”
„Jasne, jasne. Wiesz co? Idź sobie. Przeszkadzasz mi w chodzeniu.”
„Dobra, obrażam się!” odparł Marcin i odszedł.
„A idź sobie, nikt cię tu nie chce.” Wykrzyczał na pożegnanie Marcin.
* * *
„Iść, Iść, Trzeba Iść. Iść Trzeba. Jestem sam.
Iść Trzeba. Czemu jestem sam? Iść.
Co złego zrobiłem? Iść. Tak, Iść.
Ale po co? Ważne jest… Iść, Trzeba.
Nie, ja chcę… Iść, Muszę.
Hej, ja muszę coś przemyśleć, Iść Muszę.
Ja muszę przemyśleć. Iść Trzeba.
Ja chcę! Muszę Iść.
Ja! Muszę iść.
Iść.
Iść.
Trzeba iść.”
* * *
Gdyby w komnacie żyły jakieś istoty, których postrzeganie nie ograniczałoby się do egzaltacji swego szaleństwa, zapewne zdziwiły by się widząc zarośniętego, brudnego mężczyznę idącego korytarzem. Mimo że jego oczodoły były puste, a lewa ręka urwana powyżej nadgarstka, szedł zupełnie spokojnie. Stawiał krok za krokiem, niemal mechanicznie, jakby miał tysiące lat praktyki. Być może nawet miał?
Owa hipotetyczna, myśląca w naszych kategoriach umysłu istota, zauważyła by, że nagle przystanął. Przed nim, w rozbłysku światła pojawiła się jasna kobieca postać. Trudno było wypatrzyć jej rysy, ale każdy podświadomie czuł by, że należy do najpiękniejszych…
„Twój czas męki się skończył. Jesteś wolny. Możesz wrócić do domu.” Powiedziała.
Mężczyzna nie ruszył się. Stał w miejscu jak posąg, który nie niezmiennie trwa przez tysiące lat. Wreszcie odpowiedział.
„Iść. Trzeba iść. Muszę iść”
I ruszył w dalszą podróż, przechodząc przez świetliste, szybko znikające widmo kobiety. Jego kroki odbijały się echem od ścian korytarza, aż w końcu ucichły całkowicie.
* * *
Podróż tego, co zostało z Marcina, przez Odległą Dziedzinę trwała długo, aż do Początku Czasu, a potem jeszcze do Końca Czasu i z powrotem. Potem- a może wcześniej?- korytarz rozwiał się, a emanacja czystego szaleństwa dotarła na Plan Materialny. Przeniknęła do umysłu niezbyt roztropnego, ale za to bardzo ambitnego i utalentowanego ucznia pewnej czarodziejki. Pod wpływem owego impulsu zaczął zastanawiać się nad Zewnętrzem.
Tysiące lat później działania jego następców doprowadziły do Kataklizmu.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
© 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin